niedziela, 17 lutego 2013

Jestem graczem, wstydzę się tego

Taaak… To smutne, ale muszę powiedzieć, że niestety prawdziwe. Polska w temacie gamingu przeszła ogromną zmianę. Porównując stan sprzed 1994 roku, etap gamingu z datami zaczynającymi się od „20xx” oraz dniem dzisiejszym, mamy ogromne różnice – 3 różne ery. Dlaczego?

Rok 1994 przywołałem nieprzypadkowo. Wtedy to weszła w życie nowa ustawa o prawie autorskim, a mimo, że nie objęła ona swoim brzmieniem terminu „gra komputerowa/video” to właśnie uregulowała temat oryginalnych wersji oprogramowania mającego nas bawić. Wcześniej panowała wolna amerykanka: na straganie można było kupić pirackie kopie gier, których nikt nie nazywał pirackimi. W czasach Commodore 64, gdy gry chodziły na kasetach magnetofonowych (młodziutki gamer może tutaj wybałuszać oczy, ale tak było) w audycjach radiowych puszczano sekwencję pisków i trzasków, które po nagraniu na kasetę stawały się grą.
Później pojawiły się oryginały, a wielkie kartonowe pudełko z np. jedną małą dyskietką w środku, latającą luzem jak ziarenka w grzechotce, było marzeniem każdego gracza. Pamiętam, jak gdzieś w latach 90tych kupiłem pierwszy „oryginał”: Franko. Duma rozpierała mą pierś, aż żebra trzeszczały… Gry pojawiły się już nie tylko na bazarach, ale i w sklepach komputerowych. Z wywieszonym jęzorem stało się przy gablocie, a w głowie zaczął się pałętać dobrze znany nam dziś termin: must have.
Pamiętam spojrzenie moich rodziców na pudełko i zdziwienie, że ktoś GRĘ(!) wydał w tak ładnym opakowaniu i że trzeba było za to – o zgrozo – zapłacić!
Epoka kamienia łupanego zakończyła się chyba dopiero z wejściem na rynek konsol pokroju PSX, N64 czy nieco później Xbox. Wcześniejszy boom na gry komputerowe był ogromny, ale w świadomości szarego Kowalskiego nadal nie istniały, a jeśli istniały to w kategorii „zabawki dla dzieci, a nie poważnych ludzi”. Nie zmieniały tego nawet programy telewizyjne dedykowane graczom. Nowe konsole coraz częściej jednak wychodziły z cienia i pokazywały, że nie trzeba się wstydzić tego hobby. Nawet Ninny, uparcie omijająca nasz kraj wszelkimi akcjami marketingowymi, miała na początku wieku swój epizod i zawitała do tv z reklamówkami. Reklamówki te były takim pierwszym krokiem, by powiedzieć: hej, jesteśmy graczami i czy wam się podoba czy nie – jesteśmy tu i jest nas dużo! Powstał nawet w tym pięknym nadwiślańskim kraju kanał w całości poświęcony grom.

Obecnie czasy są jakby jeszcze trochę łaskawsze. Oglądając film w tv przychodzi ten piękny moment, gdy seans jest przerywany uroczym blokiem reklamowym, w którym dowiadujemy się, że Jola wybrała najlepsze tampony i teraz jest zadowolona z życia, a mały Krzysio ma piątki w szkole, bo z płatkami czekoladowymi firmy „Kogucik” jego mózg pracuje jak Lance Armstrong na sterydach. I nagle okazuje się, że pomiędzy tymi tamponami i płatkami śniadaniowymi wskakuje nam reklama gry. Gry! Było już ich wiele, dla mnie najciekawszą w ostatnim czasie była ta z promocji Far Cry 3. Sony tworzy profesjonalne reklamy swojego hardware’u. A Miscrosoft potrafił nawet wynająć ścianę pałacu kultury do promocji swojego nowego elektronicznego dziecka w dniu premiery!

Ale czad! Ale jazda! Fantastycznie! Wyszliśmy z ziemianek, w końcu upragniony XXI wiek!

- Co ty robisz chłopie? Grasz? Kupiłeś konsolę za 1000zł żeby grać? Boże, jakie to nieodpowiedzialne! Jakie to prostackie! A jaka dziecinada! Znalazłbyś sobie zajęcie sensowne, jakieś normalne hobby, np. książkę byś przeczytał!
No… i tak to mniej więcej wygląda. Nie pomaga to, że mam czas na spacer, spotkanie ze znajomymi, a ilość czytanych przeze mnie książek zawyża średnią krajową, bo czytam więcej niż wielu tych, którzy gamingowym hobby się nie parają. Jednak wrażenie o ludziach grających jest nadal takie samo… Jak ludzie myślą o grach komputerowych, to myślą o słodkich cherubinkach, które uśmiechnięte naokoło głowy siedzą przed tv, grając w Super Mario, albo strzelają sobie z łuku do tarczy, krzycząc: ojej, tato – patrz jak mi dobrze idzie!
Ale potem przychodzi smutny moment, gdy nagle taki ignorant wchodzi do pokoju syna i widzi jak ten maczetą szlachtuje jak wieprze cały tabun ludzi, albo w Maxie Payne 3 ogląda przejście głównego bohatera przez dom uciech w slamsach, gdzie trzech panów – by było taniej – zajmuje się jedną panią, a idą ostro, jakby byli na planie zdjęciowym filmu „Gorące wargi 8”. I jest szok. I jest zaskoczenie. I jest niedowierzanie. Ale że jak to? W grach takie rzeczy? W rozrywce dla dzieciaków? Przecież to jakby puścić w dobranocce dobry gang bang! Kto jest za to odpowiedzialny? Moje biedne dzieci, tak skrzywdzone!

Chciałbym też wspomnieć tu o jeszcze smutniejszym zjawisku, które mnie osobiście kiedyś doprowadziło do takiego szczękopadu, że był to jeden z niewielu razów w całym życiu, gdzie przez chwilę nie mogłem powiedzieć słowa. Mianowicie: pracowałem swego czasu w firmie obracającej mi. takim towarem jak PS3 i gry do niej. Któregoś dnia odwiedził mnie pewien pan, a mój klient, ze swoją pociechą. Myślę, że chłopiec miał nie więcej niż 6-7 lat, bo jeszcze strasznie seplenił i nie mówił zbyt składnie, choć był dość mocno wyrośnięty. No i pada takie pytanie: kupiłem u was grę, syn nie może jej przejść, pomożecie? W pierwszej chwili miałem spuścić na drzewo, bo nie mam czasu być solucją, ale pomyślałem, że się klient ucieszy jak pomogę, to postanowiłem odesłać do jakiegoś poradnika na YouTube. Podeszliśmy do komputera, pytam o jaką grę chodzi a tu zonk… Killzone 3. I tekst mniej więcej taki: syn zabija tych dwóch, potem tamtemu podrzyna gardło, ale nie wiemy gdzie iść dalej. No i powstaje krótka rozprawa pomiędzy diablikiem siedzącym na jednym ramieniu, a aniołkiem siedzącym na drugim. Diabełek powiedział: weź mu pomóż, niech młody killer idzie mordować dalej! Natomiast aniołek wpadł w szał i zaczął drzeć mordę: wybij frajerowi wszystkie zęby, a potem zawieź debila na policję, niech go zamkną… Jako, że na nich liczyć nie mogłem, wziąłem sprawy w swoje ręce.
- Proszę pana, oczywiście szanuję pana wybór i nie jestem osobą, która powinna panu mówić jak wychowywać dziecko, ale jako gracz znający ten tytuł chciałbym coś poradzić. Na okładce ma pan oznaczenie od 18 lat, to nie jest tam bez powodu. Z pewnością nie pozwala pan oglądać dziecku filmów dla dorosłych, więc tych gier też nie powinno oglądać, bo zawierają niejednokrotnie więcej przemocy i erotyki niż wiele filmowych produkcji dla dorosłych.
Spojrzał na mnie jedynie z politowaniem i odpowiedział zdaniem, które pamiętam co do słowa:
- Panie, on już w nie takie gry grał, ta jest przy nich niegroźna… On już nie chce grać w gry dla dzieci.

Dalszą dyskusję uznałem, za bezcelową. Podziękowałem za wizytę i oddaliłem się na pobliskie zaplecze celem walenia głową w ścianę…
Przykład ten doskonale obrazuje podejście wielu ludzi do gamingowego hobby. Gracz to infantylny osobnik, najpewniej mający problemy z komunikacją z ludźmi, siedzi non stop w domu, bo woli grać, niż spotkać się z ludźmi w realu. Same gry, to zabawki, z których się wyrasta. Nikt, kogo dotyczyłyby określenia „dorosły” i „normalny” nie może być graczem.

A zatem weźmy swoje prymitywne narzędzia i ponownie wykopmy sobie ziemianki, bo na nic więcej naszego społeczeństwa nie stać.

Kończąc już wywód chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden element. Szokującym jest to, że gracza często nie zrozumie nawet inny gracz! Wielokrotnie słyszałem od grających kolegów, że jestem maniakiem, nic tylko gry mi w głowie, w domu to tylko pewnie gram i nawet z żoną nie rozmawiam. Oni grywali raczej jako „niedzielni” gracze. Dla nich to było zajęcie na jeden wieczór, może dwa wieczory w tygodniu. Jeśli mówiłem, że gram codziennie było pukanie się w głowę i nazywanie mnie uzależnionym czubkiem. Wielokrotnie próbowałem tłumaczyć, nigdy skutecznie, że w czasie, kiedy oni oglądają swoje „M jak miłość” (true story) ja strzelam do obcych. Kiedy oni oglądają piłkarskie derby, ja pędzę 250km/h w swoim wirtualnym ferrari. A gdy oni uznają, że jest czas na to, żeby zalać mordę z sąsiadem na okoliczność kupienia nowych felg do piętnastoletniego fiata, ja uznałem, że jest czas, by odświeżyć sobie znakomitego Tetrisa na PS3. Nie dociera to jednak i zaczyna się dalej: bo Ty pewnie tylko tym się zajmujesz w wolnym czasie. No i zaczyna się seria niewygodnych pytań, ale tym razem to ja zadaję niszczące ciosy. Ile przeczytałeś w tym roku książek? Kiedy ostatnio byłeś ze swoją kobietą w kinie albo zabrałeś ją na obiad do knajpy? Kiedy ostatnio odwiedziłeś rodziców? Kiedy ostatnio pomogłeś sąsiadowi? Kiedy byłeś na długim spacerze? No i co… statystyki mam lepsze. Okazuje się, że można… Ale o wiele łatwiej nazwać kogoś czubkiem ciągle szarpiącym na konsoli w najnowsze szpile, niż zauważyć, że leży się na kanapie, z pilotem w jednej, a piwskiem w drugiej dłoni, podczas gdy życie odmierzane jest tylko darciem papy przez współtowarzyszkę: wyłącz ten mecz i wynieś śmieci, odstaw już to piwsko, to już szóste dzisiaj!
Teraz trochę ja poleciałem w ekstremalne formy, ale mam nadzieję, że zastosowany skrót myślowy jest jasny. Żeby nie było: sam też często słyszę te święte: wynieś śmieci, no ale kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień…

Zamykając ten tekst. Tak. Wstydzę się i często nie przyznaję, że jestem graczem. Mam to chorobliwe uczucie, że nikt nie potraktuje mnie poważnie, jeśli powiem, że moim największym hobby są gry. Ale na szczęście dla mnie, to się zmienia. Spotykam coraz więcej pasjonatów tej rozrywki, którzy mówią mi: chłopaku, miej to w… nosie. To ich problem co myślą, nie Twój. Dlatego zaczynam autoterapię. Wychodzę z tym na świat i nawet na facebooku pokazuję: jestem grającym czubkiem, a moja choroba jest tak poważna, że nawet zaczynam pisać o swoim hobby i chcę traktować to coraz poważniej.
Niech oni się z tym zmierzą. Ja nie zamierzam. Wstydzę się. Ale coraz mniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz